Zmowa zlecenie

03 października 2012 | Bez kategorii

Nawiązując do dyskusji dotyczącej szeroko ujętego pojęcia „umów śmieciowych” chcieliśmy przedstawić rozmowę Juliusza Ćwielucha z Marcinem – inspektorem pracy Państwowej Inspekcji Pracy o długoletnim stażu, która ukazała się w POLITYCE nr 51 (2838), o tym, jak wspólnym wysiłkiem państwa, pracodawców i pracowników cofnięto w Polsce stosunki pracy do XIX w. Artykuł nosi tytuł „ZMOWA ZLECENIE”. Swój głos w dyskusji SIPRP przedstawiło w opinii dotyczącej druku sejmowego 511 zawierającego projekty zmian legislacyjnych.

Artykuł był już „linkowany” z naszej strony. Teraz dzięki uprzejmości redakcji „Polityki” publikujemy pełny tekst.

 

 

Juliusz Ćwieluch

Zmowa zlecenie

 

Rozmowa z Marcinem*, inspektorem pracy, o tym, jak wspólnym wysiłkiem państwa, pracodawców i pracowników cofnięto w Polsce stosunki pracy do XIX w.

 

Juliusz Ćwieluch: – Polacy spędzają w pracy najwięcej czasu spośród wszystkich społeczeństw europejskich. Komentatorzy ekonomiczni pieją z zachwytu. Powinni?
Marcin, inspektor z Państwowej Inspekcji Pracy: – Jeśli podoba im się XIX-wieczny porządek ekonomiczny, to jak najbardziej. Ale później ludzie uznali, że praca powinna przebiegać w godnych warunkach, nie może być wyniszczająca i powinna być sprawiedliwie opłacana. I wszystko to zapisano w nowoczesnych kodeksach pracy.

Mamy chyba taki.
Polski Kodeks pracy jest, rzeczywiście, bardzo nowoczesnym dokumentem. Ma tylko jedną wadę – jest martwy. A konkretnie został uśmiercony przez bardzo inteligentnych i sprawnych prawników. Trzeba dodać, że stało się to za ogólnym przyzwoleniem. W połowie lat 90., kiedy zaczęło się psucie prawa, to sami pracownicy naciskali na pracodawcę, żeby wyjść spod opieki Kodeksu pracy. Teraz pewnie niejeden z nich chętnie wróciłby pod ten parasol.

Gdzie znaleziono furtkę?
W Kodeksie cywilnym. Występuje tam rodzaj umów, nazwanych umową-zleceniem. Pierwotnie była ona przeznaczona do prowadzenia interesów drugiej osoby – mam jakiś zakładzik i powierzam panu prowadzenie moich interesów. Zawieram z panem umowę-zlecenie. I ktoś się dopatrzył, że istnieje taka klauzula w Kodeksie cywilnym, która pozwala podciągnąć pod te umowy czynności różne. Chodzi o tzw. umowy inaczej nienazwane. I – w dużym uproszczeniu – dzięki temu kruczkowi udało się zastosować przepisy dotyczące zlecenia do kwestii świadczenia pracy.

A dlaczego pracownikom tak się to spodobało?
Bo w krótkiej perspektywie na tym zyskiwali. Pracodawca mógł im płacić więcej, skoro sam płacił za ich pracę mniej. Dzięki bowiem zastosowaniu tych przepisów nie musiał na przykład oddawać haraczu do ZUS w wysokości prawie 50 proc. wynagrodzenia.

Składkę na ZUS nazywamy haraczem, a przecież ZUS to emerytury dla nas, ale i dla naszych rodziców, dziadków.
To pracodawcy zaczęli nazywać ją haraczem, bo na początku transformacji sztucznie utrzymywany był system odziedziczony po PRL. To pracodawca opłacał całość składki emerytalnej i rentowej. Pracownik tylko odprowadzał zaliczkę na podatek dochodowy. To logiczne, że pracodawca, który całkowicie ponosił ciężar składek, szukał drogi ucieczki przed ZUS, przed kosztami ubezpieczeń społecznych. A te umowy dawały taką możliwość.

Czyli był to rodzaj porozumienia między pracodawcą a pracownikiem: ty wychodzisz z systemu, w efekcie ja będę mniej płacił, więc podzielę się z tobą tym, co zaoszczędzę na – co tu dużo mówić – oszukaniu państwa.
To jest wariant pozytywny. Innym, częstszym, było postawienie człowieka pod ścianą. Pracodawca zawsze jest stroną silniejszą. Wystarczy, że postawił ultimatum: słuchaj, kolego, od jutra nie przychodzisz do firmy, niestety, nie stać mnie na zatrudnianie ciebie. Ale mogę zlecić ci jakąś robotę. Konkretnie będziesz robił to samo, w tym samym miejscu, za mniej więcej te same pieniądze.

Niektórzy na wyjściu z ZUS zyskiwali.
Niektórzy tak. Tym, którzy dużo zarabiają, zawsze się podoba, jak mogą zarabiać jeszcze więcej. Mówimy o dobrze płatnych specjalistach, którzy poszli w tzw. samozatrudnienie.

Ale ktoś wymyślił, że można pójść jeszcze dalej. Tak powstały firmy jednoosobowe. Zaczęło się to w branży pracowników fizycznych, zwłaszcza w budowlance. Specjaliści typu hydraulik, elektryk zakładali własną działalność gospodarczą i na własny rachunek robili nadal to samo na rzecz tego samego pracodawcy, zawierając z nim umowę o świadczeniu usług. To było jak epidemia, bo kto nie szedł w tym kierunku, skazany był na porażkę. Po prostu przestawał być konkurencyjny.

Spójrzmy na to inaczej: ludzie uczyli się samodzielności, nie byli skazywani na jednego pracodawcę i jego kaprysy.
Takie formy zatrudnienia zaburzyły równowagę pomiędzy pracodawcą a pracownikiem. Pracodawca nie miał żadnych zobowiązań wobec dawnych pracowników, a obecnych samodzielnych podmiotów gospodarczych. W efekcie pojawiły się problemy z podstawowymi normami, choćby w kwestii BHP i higieny pracy. A państwo szybko zauważyło, że skoro część społeczeństwa wymyka się spod oskładkowania, to trzeba coś z tym fantem zrobić.

No i co zrobili?
Umowę-zlecenie, która była najpowszechniejszą i nadal jest najpowszechniejszą formą pozapracowniczego zatrudnienia, obciążyli składkami. W efekcie od tych dochodów odprowadzane są normalne składki na ubezpieczenie społeczne. Część składek od umowy-zlecenia to składki obowiązkowe typu ubezpieczenie emerytalne, ubezpieczenie rentowe, natomiast część jest dobrowolna. Miało to na celu, po pierwsze, oskładkowanie tych kwot. A po drugie, ograniczenie zawierania umów cywilnoprawnych w miejsce umowy o pracę.

Rozumiem, że prawnicy również nie próżnują i ciągle potrafią czymś zaskoczyć inspektora pracy?
To prawda. Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której Kowalski zarabia 1,5 tys. zł, a odprowadzane od tego wynagrodzenia składki oscylują na poziomie 7 zł. Mechanizm jest dosyć skomplikowany, więc posłużę się przykładem. Rejestruje pan w urzędzie gminy działalność gospodarczą jako Bolko Agencja Ochrony. Zatrudnia pan dziesięciu Kowalskich do ochrony jakiegoś obiektu. Zawiera pan z nimi umowy-zlecenia na ochronę tego obiektu za 100 zł za miesiąc pracy.

Przecież to nierealna stawka. Rozumiem, że resztę dostaną pod stołem.
Pod stołem nie. To ryzykowne i karalne. Wystarczy w krajowym rejestrze sądowym zarejestrować spółkę z o.o. Bolko Bis, której jest pan jedynym właścicielem i jednocześnie prezesem zarządu. Jako prezes, działając w imieniu tej spółki, zawiera pan z tymi dziesięcioma Kowalskimi kolejne umowy. Tym razem na powiedzmy 1,4 tys. zł za chronienie tego samego obiektu. Ale przedkłada pan im do podpisania oświadczenie, że ponieważ są już zatrudnieni w firmie Bolko i tam odprowadzają składki na ubezpieczenie społeczne, wobec tego nie są zainteresowani objęciem ich ubezpieczeniem w firmie Bolko Bis. I tak przy płacy rzędu 1,5 tys. zł, oskładkowana kwota to zaledwie 100 zł. Wszystko to w świetle prawa. A co najśmieszniejsze, to takie umowy podpisywane są również przy ochronie nieruchomości podmiotów państwowych.

W przetargach wygrywa najtańszy. A na ludziach najłatwiej się oszczędza.
Oczywiście. Umowy te zawiera się tylko i wyłącznie w tym celu, aby ograniczyć pewne wydatki związane z zatrudnieniem pracownika, takie, jak choćby koszt badań lekarskich, szkoleń BHP, urlopów wypoczynkowych. Nie płaci się za pracę w godzinach nadliczbowych i szereg innych rzeczy. Zleceniobiorca, o ile w umowie-zleceniu nie zawarto jakichś dodatkowych warunków, tak naprawdę nie jest uprawniony do żadnych świadczeń pracowniczych. Nie przysługuje mu urlop macierzyński, wychowawczy, ojcowski. Nie ma prawa do okresu wypowiedzenia, jaki przysługiwałby mu w ramach przepisów Kodeksu pracy.

A może nasz Kodeks pracy jest przeregulowany i dlatego pracodawcy nie chcą zatrudniać według tych przepisów, po prostu nie stać ich na to?
Zależy, z kim chcemy się porównywać. Jeśli z krajami rozwiniętymi, to nie. Francuski kodeks pracy nawet wizualnie jest cztery razy grubszy od polskiego, w Niemczech poza kodeksem istnieje szereg porozumień ze związkami zawodowymi na poziomie regionalnym i federalnym. W obu tych krajach liczba klauzul ochronnych również jest znacznie większa. Obiektywnie rzecz biorąc, polski Kodeks gwarantuje pracownikowi sporo praw albo – jak mówią pracodawcy – przywilejów. I katalog ten jest rozszerzany, jak chociażby w kwestii urlopów macierzyńskich czy ojcowskich. Stale wydłużający się okres urlopu macierzyńskiego, urlop ojcowski, dodatkowy urlop na prawach urlopu macierzyńskiego, możliwość skrócenia wymiaru czasu pracy w okresie, w którym pracownik jest uprawniony do urlopu wychowawczego.

Z punktu widzenia pracodawcy to obciążenie. Ale z punktu widzenia populacji to niezbędne zmiany, które mają poprawić naszą dzietność. Inaczej gospodarkę dobije niż demograficzny. Nie można wyjmować sporej części społeczeństwa spod regulacji prawa pracy, bo wszyscy za to zapłacimy.

A kto jest najbardziej narażony na to wyjęcie spod ochrony?
Z moich obserwacji wynika, że po pierwsze, młodzi i wchodzący na rynek. Równie często osoby o niższych kwalifikacjach zawodowych. Jest jeszcze jeden niuans. Zatrudnienie pozapracownicze nie daje możliwości nabywania jakichkolwiek uprawnień. Można mieć przepracowanych 10 lat i nigdy nie być pracownikiem w świetle prawa.

Na szczęście do walki z patologią rynku pracy mamy was.
Teoretycznie tak. Teoretycznie, bo choć mamy narzędzia prawne, to okazuje się, że nieskuteczne. Art. 22, par. 1 z indeksem 1 mówi wyraźnie: „Zatrudnienie w warunkach określonych w paragrafie pierwszym jest zatrudnieniem na podstawie stosunku pracy. Bez względu na nazwę zawartej przez strony umowy”. Czyli niezależnie, czy my sobie nazwiemy ją umową-zleceniem, umową o dzieło czy jakąkolwiek inną, jeżeli ktoś jest zatrudniony w miejscu wskazanym przez pracodawcę, za wynagrodzeniem i pod jego kierownictwem, to zawsze powinien być to stosunek pracy. Jeszcze jest dodatkowo indeks 2: „Nie jest dopuszczalne zastąpienie umowy o pracę umową cywilnoprawną, przy zachowaniu warunków pracy określonych w paragrafie pierwszym”.

Tyle teoria. W praktyce orzecznictwo Sądu Najwyższego mówi o nadrzędnej roli woli stron. Czyli w momencie, w którym obydwie strony zgodnie zdecydowały się na zawarcie umowy cywilnoprawnej, chociaż warunki mogłyby przemawiać za tym, że praca jest wykonywana w warunkach pracowniczych, to powództwo jest oddalane. Moim zdaniem sąd przyjmuje fałszywą przesłankę, że obydwie strony są równe.

Ktoś pracuje 15 godzin przez siedem dni w tygodniu i nie można mu tego zabronić, bo to lubi.

No, tak. Jeżeli jest trudna sytuacja na rynku pracy, wiadomo, że nie znajdzie pan zbyt wielu osób, które odważyłyby się na podważanie woli pracodawcy. Zresztą, jeżeli ktoś zaproponuje panu wybór: albo umowa-zlecenie, albo brak pracy, to tak naprawdę wyboru nie będzie. Jeśli jednak stwierdzę, że wspólnej woli stron nie było, mogę skierować sprawę na drogę sądową. Z powództwem mogę wystąpić nawet bez zgody Kowalskiego, którego zmuszono do zmiany formy zatrudnienia. Oczywiście sąd w pierwszej kolejności zapyta pana Kowalskiego, czy on jest w ogóle zainteresowany ustaleniem, jaki jest jego stosunek pracy. Na co Kowalski z reguły mówi: nie, i po sprawie. Nie ma się co dziwić, że w skali jednego województwa jest to raptem kilka spraw rocznie.

W której branży jest najwięcej patologii pracy?
O branży budowlanej mógłbym długo opowiadać. Zwłaszcza o zawieraniu fikcyjnych umów o dzieło, które już wypisane czekają w szafce na przyjście kontroli. Inspektor pracy żąda przedłożenia dokumentów, które potwierdzają stosunek prawny łączący pracodawcę z osobą pracującą na jego budowie, i oczywiście dostaje takie umowy, według których okazuje się, że ktoś jest pierwszy dzień albo tydzień w pracy. W budowlance tak się porobiło, że robotnicy bardzo często nie wiedzą, na jakiej podstawie są zatrudnieni. Werbują ich do konkretnej pracy niewielkie firmy podwykonawcze. Ustalają z nimi stawkę i później się ich pozbywają.

Do tanga trzeba dwojga.
To prawda, że wielu tak zatrudnionym osobom jest to na rękę. Nie są zainteresowane formalnym zatrudnieniem, bo na przykład pobierają zasiłek. Albo straciły już prawo do zasiłku, ale mogą korzystać z innych świadczeń socjalnych, których wysokość uzależniona jest od dochodu na członka rodziny. Bywa, że są to osoby, których dochód zajęty byłby przez komornika albo fundusz alimentacyjny. Zdarza się, że ktoś ma się stawić w zakładzie karnym. Trudno się dziwić, że tacy ludzie nie skarżą się na warunki, a pracodawcy nie zadają zbyt wielu pytań.

Ale pan może je zadawać. Może pan wiele. Przecież inspektor pracy ma uprawnienie prokuratorskie.
Nie mogę przeszukiwać szafek pracodawców, czy nie pochowali tam jakichś lewych umów. Pracodawca ma obowiązek na moje żądanie wydać odpowiednie dokumenty. A jak mówi, że ma je u księgowej, to przecież nie aresztuję go i nie pojadę na przeszukanie do księgowej. Na rynku funkcjonują firmy, które wykonują ogromne kontrakty, a pracuje tam pięć osób na etatach. Wiele osób o tym wie. Niewielu to dziwi.

A kto jeszcze w ogóle może liczyć na etat?
Właściwie tylko administracja państwowa, budżetówka, służby, administracja samorządowa. Wysoko kwalifikowana kadra specjalistyczna. Ale także pracownicy większych, szanujących się firm, w których dobre imię firmy stanowi, że nie narusza się podstawowych norm i stara się zatrudniać zgodnie z Kodeksem pracy.

A może tak musi być, bo państwo jest słabe i nie ma narzędzi.
Gdyby tak było, to pewnie byśmy nie rozmawiali. Ale już w latach 70. umowy cywilnoprawne funkcjonowały powszechnie w tzw. obrocie chałupniczym. Nazywano je umowami o pracę nakładczą. Mówimy o prostych zajęciach typu składanie długopisów, zszywanie ścierek. I nasz ustawodawca co prawda nie przypisał im uprawnień wynikających ze świadczenia pracy w ramach Kodeksu pracy, jednakże upoważnił Radę Ministrów do wydania rozporządzenia o zakresie stosowania do tych umów prawa pracy. To jest dosyć szeroka ochrona, bo zapewnia w pewnym zakresie urlopy wypoczynkowe, ochronę związaną z macierzyństwem i ochronę czasu pracy. Takie elementarne rzeczy.

Dlaczego do tej pory żaden z ustawodawców nie wpadł na pomysł, żeby w analogiczny sposób wprowadzić do Kodeksu pracy regulacje dotyczące umów cywilnoprawnych typu umowa-zlecenie, umowa o dzieło? Tym bardziej że taka możliwość zapisana jest w art. 303 par. 2 Kodeksu pracy.

No właśnie, dlaczego?
Nie wiem, może po tym wywiadzie ktoś odpowie.

rozmawiał Juliusz Ćwieluch

* Na prośbę rozmówcy, inspektora PIP z długoletnim stażem, jego imię zostało zmienione, a nazwisko pozostaje do wiadomości redakcji.

 

Bardzo dziękujemy redakcji „Polityki” za zgodę na publikację.


Zamieszczenie komentarza do danego wpisu oznacza uprzednie zapoznanie się z odpowiednim regulaminem zawieszonym na stronie głównej SIPRP i akceptację jego postanowień. Jednocześnie informujemy, że Zarząd Główny SIPRP nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych komentarzy – są to wyłącznie prywatne opinie użytkowników.

komentarze 2 do wpisu “Zmowa zlecenie”

  • 1 Krzych napisał(a):

    Bardzo interesujący wywiad, który w całości oddaje realia na linii pracownik – pracodawca panujące w dzisiejszej Polsce, Polakom w określonych mediach wmawia się, jakie to plusy mają kontrakty cywilne, ze najlepiej byłoby zapomnieć o kodeksie pracy, który krępuje ręce przedsiębiorcom, nikt jednak nie mówi, ze na Zachodzie Europy przywileje pracownicze określone w kodeksach pracy są bardziej rozbudowane. Już nawet odpowiedni organ UE napomina Polskę, aby coś zrobiła z umowami na czas określony (jest ich zbyt dużo)

  • 2 peter napisał(a):

    Już w 1918r. związki wywalczyły prawo do 8-mio godzinnego dnia pracy. Niech ktoś mi odpowie z ekonomistów albo polityków, kiedy prywatny sektor zostanie nasycony? Młodzi ludzie pracują po 10-14 h dziennie. W soboty – średnio, po 6 h. czy ktoś zadał sobie trud, aby zapytać tych pracobiorców w jakiej wysokości odprowadzane są składki na ubezpieczenie społeczne przez ich pracodawców? Obstawiam – 75 % pracodawców odprowadza składki od minimalnego wynagrodzenia za pracę, a dla pracowników ustalają stawkę godzinową. W którym cywilizowanym kraju Europy dzieją się takie rzeczy? Chyba w żadnym. Już teraz demografowie grzmią – wkrótce będzie nas 30 mln. Kto będzie pracował na PKB? Państwo – niestety w swej polityce, nie stwarza warunków rozwoju dla młodego pokolenia.